autor: Bartosz Dudek

korekta: Bartosz Dudek

kl. 3 a, Gimnazjum nr 14


„5 prac Sokratesa – raport na poważnie ;)”

 

„Kiedy to się wreszcie skończy? Kiedy pójdziemy wreszcie z tej sali?!” – oto przykłady myśli, które nas naszły podczas warsztatów filozoficznych. Bo były takie jedne – 3 marca, zatytułowane „5 prac Sokratesa”. Zaś same zajęcia, mimo że obdarzone mało obiecującym tytułem i pomimo roztargnienia niektórych prowadzących były nawet ciekawe.

            Ale do rzeczy. Przybyliśmy tam około godziny 10, mimo że zajęcia zaczynały się o wpół do jedenastej. Nie wiem dlaczego, być może z powodu nadgorliwości. W każdym razie dobrze, że byliśmy wcześniej, gdyż pierwsze 10 minut staliśmy przy złym wejściu. Dopiero potem pewna miła pani zwróciła naszą uwagę na ten fakt. W istocie, gdy przeszliśmy trochę dalej, zobaczyliśmy trochę więcej znajomych twarzy. Ah! Cały czas mówię my, a nawet się nie przedstawiłem, otóż byliśmy tam: ja, czyli Bartosz Czesław Pruchnik, Bartosz „Duduś” Dudek i Joanna „Jesteście okropni!” Dąbrowska, natomiast znajome twarze to koledzy z naszej szkoły, którzy także przybyli na zajęcia oraz nasza tymczasowa opiekunka, pani Ewa Mordel.

            O 10:25 weszliśmy. Ledwo zdążyliśmy zdać kurtki, pogadać, obejrzeć wybitny okaz architektury w postaci Instytutu Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego, dokonać zakupów w pobliskim automacie z dobrami żywieniowymi, trochę więcej pogadać, pośmiać się – i już musieliśmy iść dalej. Jeden ze studentów zaprowadził nas na inny poziom uczelni i przedstawił rozplanowanie zajęć. Jako jedna z czterech grup – była grupa z naszej szkoły #1, grupa z naszej szkoły #2, grupa ze szkoły podstawowej #1 i grupa ze szkoły podstawowej #2 – podążyliśmy za innym studentem na górę. Tam dostąpiliśmy objawienia i oświecenia wielką wiedzą filozoficzną. Przynajmniej w teorii. Tak naprawdę weszliśmy do pierwszej sali.

            Była to sala zwana salą luster. Dobraliśmy się w pary i dostaliśmy dalsze wytyczne. A dokładnie listy i kneble. Tak więc zapanował ścisły podział ról – jedna osoba miała opowiedzieć historię, podczas gdy druga kneblowała się bandażem i pisała pytania, na które odpowiedzi chcieliby w tej opowieści usłyszeć. Tylko w naszej parze udało się uzyskać 100% odpowiedzi. Zostaliśmy dzięki temu pochwaleni i obwołani „najlepszą parą”...

            W następnej sali musieliśmy przekroczyć bramę, która była pilnowana przez strażnika. A właściwie strażniczkę, transkulturową: glany, stój z „Matrixa”, miecz z Japonii i okulary z Lennona. Strażniczka (a właściwie według naszej pani ministry – strażnica) miała listę osób, potencjalnie przepuszczanych. My, by przejść, musieliśmy się w nie wcielić. Wylosowałem bliźniaki, w której to roli szczęśliwie pomógł mi student – asystent, jednakowoż doszedłem do wniosku, że sam bym też sobie dał radę. Było wiele innych ról: pies zaczochrał strażniczkę, centaur pomieścił aż dwie osoby, a astronom kompletnie nie znał się na gwiazdach, więc został. Hiphopowiec bansował aż miło, leń by przeszedł, lecz nie chciało mu się ruszyć. Gdy wszyscy szczęśliwie przemierzyli przeszkodę, strażniczka ujawniła swą twarz i zadała nam parę pytań dotyczących naszych natur i łatwości w ich zmianach. W tym czasie do drzwi zaczęła się dobijać kolejna grupa, w związku z czym wymknęliśmy się tylnym wejściem.

            Następnie udaliśmy się na targ. Nie kupowaliśmy nic od przyjaciół ze wschodu, lecz szukaliśmy charakterów i osobowości. Ta sala osobiście mi się nie podobała, ze względu na delikatne zamieszanie, jakie wprowadził brak ogaru studenta. A dokładnie jedne kłopoty z komputerem, pomieszanie kartek, drugie kłopoty z komputerem, złe ustawienie osób i kolejne kłopoty z komputerem. Ale wartości przekazane w tej sali okazji były całkiem cenne, przy czym ich nie pamiętam.

            W ostatniej sali znowuż musieliśmy się przeistaczać, tym razem w rozmaite role społeczne, a następnie jako one przejść przez drabinę społeczną. Dowodziło to, jak aktywną rolę wśród ludzi może pełnić dana osoba. Pewnym zaskoczeniem była zakonnica będąca prawie na szczycie. Ja, jako szalony malarz, byłem pośrodku, a na końcu bodajże biedne cygańskie dziecko w kaloszach.

            Ogólnie rzecz biorąc, warsztaty były ciekawe i świetnie przygotowane, dostarczały dużo wiedzy i przemyśleń. Trochę efekt psuły jednak realia za oknem, gdyż zaczynał się piękny, wiosenny dzień. Dokuczało to do tego stopnia, że jako coś na ostatnie słowa zaproponowano pani prowadzącej „do widzenia”…